Eksperyment myślowy dowodzący, że „sprawiedliwość społeczna” nie jest ani sprawiedliwa, ani nawet „sprawiedliwa społecznie”
„Sprawiedliwość społeczna” to pomylone pojęcie. Zacząć należy od tego, że w ogóle nie jest sprawiedliwością, gdyż brakuje jej konstytutywnej cechy sprawiedliwości, jaką jest zestaw reguł, które określają co jest dozwolone a co nie jest dozwolone. „Sprawiedliwość społeczna” opisuje zastany stan będący wynikiem działań mechanizmów rynkowych – nierówność materialną pomiędzy różnymi jednostkami. Współcześni socjaliści nie mówią już, że własność prywatna i mechanizm rynkowy (o fantastyce „socjalizmu rynkowego” patrz tutaj) są złe czy nieefektywne – o nie!, oni powiadają, że własność i rynek są w porządku, tylko wynik – dystrybucja dochodu – jest niewłaściwa, więc należy ją państwowymi mechanizmami redystrybucyjnymi poprawić – mniejsza już nawet z tym, że większość tych mechanizmów jest przechwytywana przez grupy interesu, które dysponując większymi środkami i wpływem korumpują czy po prostu naciskają na polityków, aby zrobiły coś dla nich (too big to fail) na koszt wszystkich innych, głównie biedniejszych ludzi.
Ale nawet zakładając idealny, oderwany od rzeczywistości obraz w głowie socjaldemokraty… Dystrybucja nie może być niesprawiedliwa, gdyż sprawiedliwe bądź nie, mogą być jedynie indywidualne działania, a te – jak posiadanie własności i podejmowanie się dobrowolnej wymiany na rynku – powiadają współcześni socjaliści są w gruncie rzeczy ok! Jak Hayek mawiał: nie może dystrybucja być niesprawiedliwa, skoro nie ma osoby odpowiedzialnej za tę dystrybucję („there can be no distributive justice where no one distributes”). Sprawiedliwość nieodłącznie wiąże się z odpowiedzialnością za czyny.
Jeżeli wynik działania rynku jest „niesprawiedliwy” to poszczególne działania jednostek na tym rynku muszą być niesprawiedliwe – niby logiczny wniosek – ale tego współcześni socjaliści nie powiedzą, bo gdy tak mówili to skończyło się źle. Okazało się, że centralizowana władza podejmująca decyzje gospodarcze kierując się potrzebami ludności – przynajmniej w teorii, bo w praktyce to wiadomo, że tak, jak wszyscy ludzie od wygnania Adama i Ewy z raju, kierowała się swoimi własnymi interesami – gorzej zaspokaja te potrzeby niż rozproszone decyzje gospodarcze na rynku ludzi dysponujących swoją własnością i kierując się zyskiem, czyli swoim własnym racjonalnym interesem. Paradoks – szczególnie bolesny dla usposobienia o tendencjach bleeding-heart (wiem coś o tym!).
Ale pomijając już samą nielogiczność tego wyrażenia, przejdźmy do bezsensu proponowanych mechanizmów redystrybucyjnych, którym koncepcja ta dawać ma uzasadnienie moralne. Otóż uważam, że kapitalizm jest „sprawiedliwy społecznie” – nawet przyjmując kryteria przeciwników kapitalizmu. Więcej! Uważam, że da się to udowodnić prostym eksperymentem myślowym.
Jeżeli dystrybucja dochodu na wolnym rynku spontanicznie układa się nierówno to w konsekwencji wyrównanie tego rezultatu – czy to przez zapobieganie powstawaniu nierówności regulacjami czy też przez redystrybucję dochodu już po jego rozkładzie – musi wiązać się z kosztem. Z doświadczenia wiemy, że ten koszt tylko w znikomym promilu jest pokrywany przez bogatych – głównie dlatego, że koszt ten jest tak ogromny, że choćbyśmy znacjonalizowali majątki wszystkich bogatych (co jak wiemy z najnowszej historii nie jest najlepszym pomysłem), to i tak zabrakłoby na jego pokrycie, a nie wspominając już o tym, że z czasem wpływy na pokrycie tego kosztu kurczyłyby się, bo bez własności prywatnej i rynku nie otrzymalibyśmy takiego samego dochodu. Mówiąc krótko: wielkość dochodu nie jest niezależna od dystrybucji dochodu. Inną sprawą jest fakt, że bogaci mają zasoby, żeby wyrwać się ze swoimi dochodami z danej jurysdykcji albo żeby dokonać (mniej bądź bardziej legalnej) optymalizacji podatkowej albo żeby skorumpować bądź po prostu naciskać na władzę polityczną. A jeszcze inną sprawą jest fakt, że dzięki zasługom mechanizmów kolektywnego wyboru – popularnie nazywanego demokracją – jest to najczęściej redystrybucja od biednych do bogatych (ale o tym będę jeszcze kiedyś pisał, bo to wyjątkowo irytująca sprawa).
Teraz – pomijając te szczegóły i trzymając się idealnego, oderwanego od rzeczywistości obrazka w głowie socjaldemokraty – jeżeli zakładamy, że wyrównanie spontanicznego rozkładu dochodów jest w interesie biednych to musimy udowodnić, że koszt tego wyrównania, który jest przede wszystkim na nich zrzucony, nie przekracza potencjalnych korzyści z wyrównania.
Powiem nawet więcej: przez to, że bogaci są zwykle bardziej przedsiębiorczy (a więc bardziej produktywni, a więc więcej wytwarzają lub lepiej organizują produkcję, a więc więcej ludzie mogą kupić, a więc dobra są tańsze, a więc są bardziej dostępne, a więc jest mniejsza bieda…), to gdyby nawet ten koszt dało się zrzucić na samych bogatych to i tak rykoszetem odbiło by się na biednych (bo dobra byłyby droższe a miejsc pracy byłoby mniej) – i ten rykoszet również poczyniłby dla biednych więcej krzywdy niż potencjalnych korzyści z wyrównania. Choć są to czysto teoretyczne rozważania, bo nie tylko empiria pokazuje coś odwrotnego, ale nawet a priori nie da się tego zrobić, gdy utrzymanie państwa kosztuje połowę dochodu narodowego, a bogaci nie to, że nie są w posiadaniu połowy dochodu narodowego, to jeszcze mogą uciekać od płacenia podatków czy w ogóle uciekać do innego kraju, gdzie przedsiębiorczość nie jest represjonowana.
Państwo w Polsce kosztuje pracującego obywatela 47 tyś. zł rocznie. Sam koszt bezpośredni przekracza ludzkie pojęcie. A to nie wszystko, bo jest jeszcze koszt alternatywny: znakomita większość tych pieniędzy jest marnowana albo wręcz finansuje ograniczanie rozwoju gospodarczego (podejrzewam, że mniej szkód byśmy ponieśli, gdy rząd zabrał nam pieniądze i nie wydawał ich) – jaki byłby dochód najbiedniejszych, gdyby te pieniądze były inwestowane, gdyby było znacznie więcej oszczędności, więcej konkurencji, gdyby nie było tylu barier wejścia na rynek? Im jest „więcej firm” (de facto kapitału), tym więcej jest miejsc pracy, a im więcej miejsc pracy, tym bardziej wybrzydzać mogą potencjalni pracownicy i tym łatwiej przejść im do konkurencji, gdy coś im nie odpowiada w pracy.
Ostatecznie dochód nawet najbiedniejszych niepracujących ludzi zależy od ilości zakumulowanego kapitału na jednostkę w społeczeństwie – porównajmy zasoby fundacji charytatywnych w USA i w Polsce (chyba nikt o zdrowych zmysłach nie powie mi, że Amerykanie są po prostu szczodrzej usposobieni). Ba! nawet samo istnienie i wydajność mechanizmów redystrybucyjnych zależy od ilości kapitału na jednostkę, bo chyba nikt mi nie powie, że model szwedzki w Somalii byłby tak samo atrakcyjny i w ogóle jego jakość byłaby taka, jak w Szwecji. W istocie – choć zwykle jest to wypierane przez podświadomość socjalistów (ciekawy przypadek dla freudystów) – zachwyt nad ustrojem Szwecji oznacza również zachwyt nad jej kapitałem, który ten ustrój finansuje. Zachwyt nad socjalistyczną Szwecją jest nieuświadomionym zachwytem nad jej długoletnią kapitalistyczną przeszłością. Krótko: Szwecja, tak jak inne kraje Zachodu, jest sztandarowym przykładem korzyści z akumulacji kapitału.
Nie wiem czy da się to policzyć – podejrzewam, że tak, choć nie próbowałem – ale zdrowy rozsądek podpowiada, że wyrównanie się biednym po prostu nie opłaca – i dlatego też kapitalizm jest „sprawiedliwy społecznie”. Oczywiście koszt i korzyść – jak nauczali ojcowie marginalistycznej rewolucji: Menger, Jevons i Walras – są rzeczami subiektywnymi, ale nie sądzę aby większość ludzi czerpała większą korzyść z zaspokojenia żądzy zawiści w porównaniu z kosztem uszczerbku dobrobytu, jaki się z tym nieuchronnie wiąże.