Rafał Woś, komentator forsala, przyznaje się, że opacznie rozumie sprawiedliwość. Jego artykuł dotyczy tego, że redystrybucja powinna być powszechna (czyli płacą i biedni, i bogaci, a dostają pierwsi-lepsi, czyli najczęściej bogaci – jak w przypadku służby zdrowia, uczelni wyższych, autostrad, ochrony, wymiaru sprawiedliwości i wielu, wielu innych). Powszechność formalnie, a redystrybucja od biednych do bogatych de facto – to jeden z najgorszych – mentalnie wypieranych przez socjalistów (dobry przypadek dla freudystów) – problemów z obecnym nieco naiwnym, nieco skorumpowanym systemem.
Pan Woś uważa, że lepiej mieć powszechny system i rozdać wszystkim rodzicom po 1000 zł na dziecko (także tym bogatym). Argument, że pieniądze zabiera się biednym po to, żeby przekazać je bogatym rodzicom, zbywa twierdzeniem, że „potem można te pieniądze ściągnąć przy pomocy wyższych podatków dla najlepiej zarabiających”. Absurd tego rozwiązania jest monstrualny – oddajmy ludziom pieniądze rękami jednych urzędników po to, żeby je później znowu zabrać rękami innych urzędników. Najlepszym komentarzem do tego typu pomysłów będą słowa Ludwiga Erharda:
„Byłby to doprawdy stan groteskowy, gdybyśmy najpierw płacili wszystkie podatki, a potem ustawiali się w kolejce po to, żeby na zabezpieczenie egzystencji otrzymać z powrotem od Państwa własne środki.”
Ale absurd tych socjalistycznych rojeń wszyscy znamy i spotykamy się z nimi każdego dnia, więc szkoda czasu na ich komentowanie. To, co warte jest skomentowania – bo nie każdy wie, jak się sprawy mają – to czym w istocie jest sprawiedliwość. Pan Woś, jak większość uczestników dyskursu publicznego, otwarcie utożsamia ją ze „sprawiedliwością społeczną”. A jest to błąd logiczny – błąd logiczny brzemienny w wiele negatywnych skutków.
Otóż konstytutywną cechą sprawiedliwości jest zbiór czynów dozwolonych i niedozwolonych – w przypadku „sprawiedliwości społecznej” takiego zbioru nie ma, dlatego też nie jest ona, nie może być i nigdy nie będzie sprawiedliwa. Jest arbitralnym ustalaniem zasad według własnego widzimisię kierując się egalitarnym ideałem – im bliżej do równości, tym „sprawiedliwej”. Nigdy nie wiadomo czy dany czyn jest „sprawiedliwy społecznie”, czy nie. Np. jeśli ja naprawiam pralki za pieniądze i naprawię ich kilka, to jest to dopuszczalne, a jeśli ich dzisiaj naprawię milion to już nie jest dopuszczalne, bo zarobiłbym więcej niż nasze zawistne społeczeństwo jest w stanie zdzierżyć. Dopiero post factum danego działania, politycy – posiłkując się tymi nieprzebranymi zasobami ludzkiej zawiści – ustalają kryteria wedle których działanie to było „niepsrawiedliwe” i wymaga skorygowania mechanizmami redystrybucyjnymi.
Jeśli coś nie spełnia kryteriów sprawiedliwości, niepodobna nazywać tego sprawiedliwością. To semantyczne zamieszanie koroduje logiczne myślenie. Nazywajmy rzeczy po imieniu: to, o czym pan Woś mówi, to polityka wedle której rząd powinien gwałcić zasady sprawiedliwości odbierając zasoby Kowalskiemu, żeby oddać je Nowakowi. Taka polityka jest preferowana przez większą część społeczeństwa (na pewno nie przez Kowalskiego) i ma zapewne rozliczne zalety, o których ja nie mam pojęcia, ale pan Woś z pewnością nas jeszcze nieraz o ich istnieniu uświadomi. Ja tylko pozwolę sobie uzupełnić wywody pana Wosia króciutką uwagą: podstawową wadą takiej polityki jest to, że hamuje akumulację kapitału, od której dobrobyt nas wszystkich jest bezpośrednio uzależniony.